Nikomu generalnie więzienia nie polecam. Żadna przyjemność. Ciemno. Głucho. Pusto. Bez sensu.
A czasem robię to sama. Zamykam się w nim. Z własnej nieprzymuszonej woli. Grzech.
Zdarza się, że zapadam się w ciemność. Izoluję się. Cofam. Chowam. Jestem zmęczona walką. Odpuszczam.
Wtedy, samotnie, znacznie łatwiej wpaść w pułapkę. Chwila nieuwagi i z każdej strony krata, z każdej strony gruby mur.
Znów tu jestem. Czasem raz za razem. Niewiele trzeba. Idę. Wspinam się. Czasem w drodze na szczyt założę obóz na jakiś czas. Czasem nie przygotuję się odpowiednio na wyprawę. Albo zabraknie mi wiary… I wtedy… wtedy spadam w dół. Z wielkim impetem. Podrapana, poobijana roztrzaskuję się o dno. Na wejście do dołu, w którym jestem, zostaje wtoczony ciężki kamień. Żadnego światła. Więzienie. Mój grób.
I zdarza się, że kiedy już tak naprawdę nie mam siły, kiedy tak kompletnie ogołocę się ze wszystkiego, kiedy schowam już moją dumę do kieszeni, kiedy naprawdę brakuje mi powietrza, kiedy nie widzę już dla siebie ratunku o własnych siłach, krzyczę. “Gdzie jesteś?!” I… zdarza się, że nie słyszę odpowiedzi. Całą sobą wyczekuję, ale nic się nie wydarza.
A wtedy, wtedy, nie pozostaje mi nic innego, jak uwierzyć na słowo, powiedziane tysiące lat temu:
“Ja Jestem!”