Zawzięłam się, że to napiszę, choć mi się wcale wyrazy nie składają w zdania. Plączą się, łażą gdzie nie potrzeba. Strasznie się jakoś nieposłuszne ostatnio zrobiły. Do tego stopnia, że dziś zapytana przez jednego uroczego mężczyznę, gdzie znajdzie pokój A-42, powiedziałam, że do końca korytarza, a potem w lewo. A tam przecież nie ma żadnego “lewo” – jest ściana. Więc krzyczę za nim, że nie lewo, a prawo, że myślę jedno, mówię drugie. A on mi na to: Bo lewo to przecież kobiece prawo. I uśmiecha się drwiąco – słodko.
I gadaj tu z takim. Przecież to tylko przez to, że słowa się mnie trzymać dziś nie chcą, to wszystko. I nie wytłumaczysz, że odróżniasz prawo od lewo, górę od dołu i pedał hamulca od gazu, że to zwykła pomyłka, każdemu się może zdarzyć. Nie! Bo zaraz się zaczyna: Wy tak macie. Niejednoznaczne jesteście. Pokrętne. Nie do zrozumienia. KOBIETY.
I wiecie… stoję jak ta sierota na środku korytarza i nie wiem, czy tłumaczyć, czy przeprosić za pomyłkę, zwalić na to, że pracy za dużo, czy jak?
A potem dochodzę do wniosku, że przecież nie muszę się tłumaczyć z tego, że jestem kobietą, że są sprawy, które pochłaniają mnie bardziej niż prawo i lewo, że są ważniejsze dramaty na świecie i przecież właściwie to się nic nie stało.
Bo właściwie… to ja naprawdę nie muszę.
Ja po prostu MOGĘ.
Bo… JESTEM WOLNA.
Bo… JESTEM SOBĄ.
A bycie sobą to rarytas, którego za nic nie chcę sobie odmawiać.