Kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam, aby pewnego dnia wyjść za mąż, zbudować razem własny dom i cieszyć się radością naszych dzieci, biegających po ogrodzie.
Zawsze było we mnie to ogromne pragnienie posiadania własnych czterech kątów, z których nikt nie będzie miał prawa mnie wyrzucić i gdzie nikt nie będzie mi mówił, co mam robić i jak mam żyć. To miało być moje miejsce, w którym będę czuła się bezpiecznie, baza, przystań, z której będę mogła wypływać na wody zwane życiem, a potem do niej wracać. I żadne sztormy nie będą mi straszne.
Zapewne to niezwykłe doświadczenie – być w relacji z kochającym mężem, być dla niego jak najlepszą żoną i jak najlepszą matką dla wspólnych dzieci, mieć piękny dom z ogródkiem i stabilną pracę. MIEĆ DOM.
Dziś mam 29 lat. Wciąż żyję na wynajmowanym. Nie mam domu z ogrodem, męża ani dzieci. Nie mam pojęcia jak to jest mieć domu, bowiem tułam się przez całe życie tu i tam – duchowo, psychicznie, fizycznie – nie do końca gdziekolwiek czując się jak u siebie. Pragnienie przez lata się nie zmieniło. I pewnie nigdy nie zmieni. A wiecie dlaczego?
Bo całe to „czyńcie sobie ziemię poddaną”, jest tylko wciąż na chwilę. Wchodzimy w relacje, budujemy, psujemy i znów coś budujemy, popełniamy błędy, wspinamy się po kolejne dobra materialne, a i tak w ostatecznym rozrachunku czegoś nam brakuje. Przychodzi w końcu taki moment, kiedy okazuje się, że nadal odczuwamy pustkę, albo że nie do końca czujemy się na swoim miejscu. Pragniemy więcej i więcej, z nadzieją, że to kolejne „WIĘCEJ”wreszcie nas wypełni. A to się nie wydarza. I śmiem twierdzić, że nie wydarzy. Aż do dnia, kiedy Jezus nie przygotuje nam mieszkań w domu Ojca i nie powróci po nas i nie zabierze nas do Siebie.
„W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem.” (J 14,2 – 3)